Z życia pisarza

Kocur Sushi - pozycja "modliszki".
     Chyba nie było jeszcze spotkania autorskiego w tym roku, na którym bym nie wspominała, że w życiu brakuje mi tylko jednego – czasu. Goniąc z pracy zawodowej - wyuczonej (lekarz) do pracy hobbistycznej - wymarzonej (pisarz) ciągle łapię się na tym, że o czymś zapomniałam. Pół biedy jeśli zapomniałam kupić pietruszkę. Schody zaczynają się, gdy nagle odkrywam na skrzynce pocztowej maile sprzed tygodnia, które owszem - przeczytałam jadąc autobusem na komórce, ale oczywiście zapomniałam odpisać. Bo się przecież podczas czytania „odkliknęły” i już nie były w kolejce do czytania…


     Siedzę teraz w domu, w dresie, kołtunie na głowie, z kotem na kolanach, ciepłą kawą w kubku. Słucham na cały regulator Imagine Dragons, na zmianę z Welshly Arms i rozmyślam. Zapytacie – a czemu siedzę w domu? Przecież podobno ciągle jestem w pracy. Teraz w pracy nie jestem, bo się pochorowałam. Organizm nie wytrzymał. W przychodni mam codziennie kontakt ze średnio 7-10 przeziębionymi osobami. Trwający od 3 tygodni ból gardła, który w miarę skutecznie zaleczałam domowymi metodami (i w duchu podejrzewałam o najgorsze np. cytomegalię, której kilka lat temu też nie potrafiłam przejść jak człowiek, tylko wylądowałam w szpitalu zakaźnym) jednak mi nie przeszedł. Przy ciągłych wyjazdach, stresie i niedojadaniu, pomimo iż karnie nosiłam czapkę, infekcja rozłożyła mnie na łopatki.


     Ale wiecie co? W duchu się nawet cieszę z tej choroby, bo wreszcie mam czas oczyścić głowę i przede wszystkim się wyspać. Zwykle zrywam się po 6 rano, bo wtedy dzień jest taki długi i TYLE można zrobić. Teraz bezkarnie leniuchuję, przebudzając się o 8:30 na ranną dawkę antybiotyku, a potem dogorywam w pościeli do 10:00. Żyć nie umierać.

     Z racji tego, że wreszcie mam czas pomyśleć, gruntownie przejrzałam wszystkie media społecznościowe, które oczywiście także zaniedbałam. Na bloga wchodzę od święta – głównie po to, żeby wrzucić fotorelację ze spotkania, a nie żeby napisać coś o sobie, pisaniu, książkach – czyli to, co kiedyś Wam obiecałam. Odkryłam, że nikt mi nie skasował Twittera pomimo, że rok tam nie zaglądałam. Jedynie na Facebooka i Instagrama zaglądam w miarę regularnie. Pewnie głównie dlatego, że codziennie się na nie gapię jadąc czterdzieści minut autobusem do pracy w przychodni.
Przebałaganiłam dzisiaj dwie godziny, usiłując pojąć jak usprawnić mojego bloga. Poprawiłam biografię, dodałam książki w zakładce „Powieści”, dodałam etykiety do postów, krótką wyszukiwarkę i przede wszystkim licznik odwiedzin. Możecie się śmiać – ale ja się strasznie ucieszyłam z ilości odsłon i zamierzam bezczelnie wyświetlać ten licznik już na zawsze!

     Czym jeszcze mogę się pochwalić? Postanowiłam zadbać także o miejsce, w którym piszę. Do tej pory pracowałam przy stole, obok kuchni. Niczym Sheldon z serialu „Teoria wielkiego podrywu” („Big bang theory”), miałam swoje magiczne miejsce, w którym nikt poza mną nie może siadać.  Idealnie na środku, bez przeciągów, w komfortowej odległości od ekspresu do kawy i czajnika, z widokiem na całe mieszkanie i okna. Zresztą jakie miałam? Nadal mam. To MOJE miejsce przy stole. Jednak bolące plecy, początki kręczu szyi i zespołu cieśni nadgarstka skutecznie przekonały mnie, że pisanie w pozycji przykurczonej przy laptopie (nawet pomimo iż śliczny i czerwony) to zły pomysł. Tak więc przedstawiam Wam moją nową miejscówkę do pisania:



Kotka Misza - pozycja "amonit"

     Może nadal nie jest super ergonomiczna – odpowiedniego krzesła się jeszcze nie dorobiłam, ale mam porządny ekran (który chyba i tak zaraz ustawię na kilku książkach, żeby był jeszcze wyżej), klawiaturę z wałkiem na nadgarstki i zasłonięte okno (koniec rozpraszających bodźców). Tylko miejsca trochę mało, biorąc pod uwagę moją zdolność do rozprzestrzeniania się z książkami i notatkami. Za to mam tablicę magnetyczną! I karton przykryty  poszewką, na którym leży kot (okazało się, że karton jest wygodniejszy od moich kolan – uff, wreszcie).

     Z podsumowania mogę Wam jeszcze tylko napisać, że rozmawiałam ostatnio z moim wydawcą. Grafik premier mam już zaplanowany do 2019 roku włącznie. Szykujcie się na dwie premiery rocznie. Nie pytajcie, kiedy ja to napiszę. Sama jeszcze nie wiem. Tak naprawdę mam w zanadrzu tyle historii, że najchętniej częstowałabym Was nową książką co trzy miesiące. Niestety nie posiadam takich mocy przerobowych, żeby zdołać do zrobić. Może gdybym rzuciła medycynę? Problem w tym, że na razie nie zamierzam.

     Z nowości, oprócz biurka i ekranu, nabyłam także statyw do aparatu i kamery. Jako, że w związku z ostatnimi zwiastunami, które powstawały do moich powieści, założyłam konto na YouTubie (bo ja przecież posiadam za mało mediów społecznościowych, czyż nie?) Przez krótką chwilę miałam ochotę prowadzić DailyVloga. Całe szczęście – szybko mi przeszło. Może kiedyś wrzucę jakiś filmik „od kuchni” pracy pisarza. Poza tym zastanawiam się nad nagrywaniem spotkań autorskich. W ten sposób jeśli niechcący coś „palnę” publicznie, zostanie to zapamiętane na wieki. Jednak statyw, kamera i filmy na YouTubie to pieśń przyszłości. Nie spodziewajcie się ich za szybko.

     Czy już napisałam wszystko, co chciałam? Sama nie wiem. A co sądzicie o formie? Takich głodnych kawałków oczekiwaliście na moim blogu? Czy wolicie, żeby został czysto informacyjną stroną ze zdjęciami ze spotkań?


      O właśnie! Miałam jeszcze zrobić fotorelację ze spotkania w Warszawie! To może jutro.

Komentarze

  1. Serial,który miałaś na myśli to Teoria wielkiego podrywu, a nie Jak poznałem waszą matkę. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie fajnie, podoba mi się taka forma :)
    Zaglądam tutaj, liczą na nowe wpisy i się doczekała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak jest super :) życzę zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
  4. Mi się bardzo podoba. Oby więcej takich postów. :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Na początki cieśni mogę polecić rolowanie, to najlepsza moim zdaniem forma rozciągania, a rozciąganie i rozluźnianie jest teraz kluczowe. Myślę, że z powodzeniem może zapobiec dalszemu rozwojowi cieśni;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dla mnie takie teksty są zawsze najciekawsze. No i kolejne marzenie spełnione - stanowisko pracy chciałem zobaczyć :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz